Filolożka, tłumaczka, właścicielka własnego biura. Zadebiutowała na rynku wydawniczym książką “Języczni. Co język robi naszej głowie?”. Jagoda Ratajczak opowiada o tym, jak wydać książkę popularnonaukową w Polsce, z czym wiąże się praca tłumacza, czy prowadzenie własnego biznesu jest trudne i co zrobić, gdy klient chce, żeby było taniej.
“Języcznych” pochłonęłam w jedną noc. To świetna książka, o czym zresztą wspominałam na blogu. Skąd wziął się pomysł na poruszenie takiego tematu? Jak podeszłaś do jej pisania?
W głowie osób, zwanych zwyczajowo “nerdami”, może czasem urodzić się pomysł, by ekscytujący ich, niszowy temat przybliżyć szerokiej publiczności – zaprezentować w przystępnej i kolorowej formie, zdjąć z niego etykietę wiedzy tajemnej, czy niestrawnego nudziarstwa. Taki właśnie pomysł zrodził się w mojej głowie – napisać książkę, którą sama chętnie bym przeczytała, ale nie jako językoznawczyni, która już to wszystko wie, tylko jako osoba zainteresowana językiem, ucząca się języka, czy może stawiająca pierwsze kroki na studiach filologicznych.
Pisałam tę książkę, wyobrażając sobie, że za jej pomocą opowiadam przyjacielowi o tym, co tak mnie kręci i dlaczego. Wyzwaniem było jednak połączenie naukowej rzetelności ze strawnym językiem, felietonistycznym zacięciem, humorem. Tak, by całość nie była ani nachalnie komiczna, ani też powierzchowna czy drętwa.
No właśnie, bibliografia jest naprawdę onieśmielająca! Gdy wertowałam dołączone źródła, zastanawiałam się: “Jak ona to wszystko połączyła?!”. Wydaje mi się to bardzo trudne.
To rzeczywiście jest bardzo trudne. Żeby coś streścić, trzeba najpierw przyjrzeć się całości, a przynajmniej ogromnej części tego, co na dany temat napisano. A że nie zawsze są to publikacje napisane w sposób lekki i przyjemny, zdarzało mi się rwać włosy z głowy. Nie da się jednak robić pop-nauki bez orientacji w nauce przez duże “N”.
Oczywiście w książce są też moje własne refleksje czy autorskie metafory, ale wiedziałam, że bez tak zwanego “bibliograficznego mięsa” rzecz nie będzie traktowana poważnie. To motywowało, by te kilkaset pozycji “przemielić”.
Przez długi czas prowadziłaś bloga o tematyce językowej. Jakiś czas temu zrezygnowałaś z niego, ale zastanawiam się, w jaki sposób wpłynął on na pisanie książki?
Prowadzenie bloga uczy dyscypliny pisania, oswaja z opiniami czytelników na jego temat, uczy merytorycznej dyskusji. Prowadziłam go przez dokładnie 10 lat. Uznałam jednak, że czas otworzyć nowy rozdział, postawić na komunikowanie się z czytelnikami poprzez książki, których mam zamiar jeszcze parę napisać i przez media społecznościowe. Można powiedzieć, że wyrosłam z bloga, ale decyzja, by go prowadzić była jedną z lepszych, jakie podjęłam. Zaistnienie na takich łamach i tym samym zebranie grona czytelników to zresztą przygotowane gruntu pod ewentualny debiut książkowy.
Wydanie książki popularnonaukowej w Polsce nie jest łatwe. To trudny rynek. Szczególnie jeśli chodzi o publikacje z dziedziny lingwistyki. W ubiegłym roku mogliśmy się cieszyć przekładem książki Gastona Dorrena “Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”. Teraz przyszła kolej na Ciebie. Jak wyglądał proces od napisania do wydania książki?
Książkę zaczęłam pisać 7 lat temu. Przez ten czas wielokrotnie modyfikowałam jej treść, pracowałam nad stylem, dodawałam nowe informacje i nowe wnioski. “Języczni” to krótka książka i aż chce się spytać: “To tylko tyle napisałaś w te 7 lat?”. Jednakże streszczenie tego, co najciekawsze, uważam za nie lada umiejętność i jeśli faktycznie udało mi się tego dokonać, długość książki przestaje być wadą.
Książkę rozsyłałam różnym wydawcom i choć im się podobała, żaden nie chciał zaryzykować wydania pierwszej w Polsce popularnonaukowej książki o dwujęzyczności i akwizycji języka. No, prawie żaden. W pewnym momencie książką zainteresował się wydawca, który niestety, jak się później okazało, był na skraju bankructwa. Zbadawszy, jak wygląda jego sytuacja, nie zdecydowałam się na współpracę i wydawcy dalej szukałam.
Odważył się dopiero Karakter. Po ładnych paru latach. Ale warto było czekać. Chociaż bardzo marzyłam o debiucie książkowym, nie byłam zdesperowanym dzieciakiem, który koniecznie chce wydać książkę, byle jak i byle gdzie. Chciałam, żeby książkę wydał dobry wydawca, który do mojej pracy podejdzie poważnie i nada jej odpowiednią oprawę. I tak się stało. Ot, nagroda za wytrwałość.
Jakie masz rady dla osób, które noszą się z decyzją o napisaniu i wydaniu własnej książki?
Bez względu na jej temat i gatunek literacki – przygotować się na długą walkę na niełatwym polskim rynku książki. O ile nie wstrzelimy się w określony trend, może nam to zająć sporo czasu. Moją książkę, która obecnie cieszy się dużym zainteresowaniem i zbiera dobre recenzje, odrzuciło kilkunastu wydawców, argumentując, że jej tematyka jest za mało komercyjna.
To pokazuje, że choć debiutanci traktują odrzucenie swojej pracy bardzo osobiście (co też nie dziwi), to za tymże odrzuceniem może stać prozaiczny powód – niewstrzelenie się w bieżące wydawnicze mody i oczekiwania, albo… pukanie do złych drzwi.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała Cię także o aspekty związane z prowadzeniem własnej działalności. Poza pisaniem zajmujesz się bowiem translatoryką. Jesteś tłumaczem przysięgłym i konferencyjnym. Prowadzisz własne biuro tłumaczeniowe.
Tak, 3 lata po zdobyciu pierwszych szlifów w zawodzie, założyłam biuro tłumaczeń, które prowadzę do dziś. “Biuro tłumaczeń” brzmi dumnie, ale w istocie jestem i jego właścicielką, i jedyną pracownicą. W tym systemie pracuje mi się najlepiej.
Jakie wyzwania wiążą się z zawodem tłumacza? Czy wraz z nabywanym doświadczeniem, tłumaczenia stają się prostsze?
Ktoś powiedział kiedyś: “To nie tak, że twoja praca staje się coraz prostsza; to ty stajesz się coraz lepszy”. Stałym wyzwaniem, z jakim łączy się ta praca, jest ogrom wiedzy, którą musisz posiąść. Proces jej zdobywania nigdy się nie skończy, ale na szczęście dzięki zdobywanemu doświadczeniu wiemy, gdzie tej wiedzy szukać i jak ją syntezować. Nauczenie się tego to chyba największe wyzwanie w pracy młodego tłumacza.
Plus przygotowanie się na ucieranie nosa przez starszych kolegów po fachu. I o ile część z nich służy bezcenną radą i wsparciem merytorycznym, to nie brakuje też tych przekonanych, że wskazywanie początkującym miejsca w szeregu to niezawodny sposób na poprawienie sobie samopoczucia i ochronę własnej pozycji. Trzeba się na to uodpornić i w miarę możliwości otaczać się ludźmi doświadczonymi, ale życzliwymi oraz nauczyć się pokory.
Jesteś tłumaczem przysięgłym. Internet aż kipi od legend o poziomie trudności egzaminu, który trzeba zdać, by nim zostać. Czy rzeczywiście jest aż tak trudny? I czy jest niezbędny, by być dobrym tłumaczem? W świadomości wielu ludzi wciąż istnieje stereotyp, że “prawdziwy” tłumacz to tłumacz przysięgły.
“Tłumacz przysięgły” brzmi dumnie, bo egzamin na tegoż to jedyny w kraju państwowy egzamin potwierdzający umiejętności w zakresie tłumaczenia. Skupia się on jednak na konkretnej tematyce – prawno-gospodarczej, a przecież nie każdy dobry tłumacz zajmuje się dokładnie taką tematyką lub chce się nią zajmować. Znam wielu znakomitych tłumaczy, w tym tłumaczy konferencyjnych i literackich, którzy tego egzaminu nie zdawali, bo i nie musieli, a są świetni w swoim fachu.
To prawda, że ten egzamin jest dosyć trudny. Nie ma sensu podchodzić do niego bez żadnego doświadczenia w tłumaczeniu, zaznajomienia z podstawami rodzimego i obcego systemu prawnego (zależnie od wybranego języka) i oczywiście bez solidnej znajomości języka. Chociaż zdałam go w pierwszym podejściu ze spektakularnym wynikiem, to kiedy już ochłonęłam, zrozumiałam, że ten egzamin to tak naprawdę potwierdzenie umiejętności podstawowej nawigacji w tłumaczeniach prawniczych. Jeśli ta dziedzina jest oceanem, a jest, to zdanie egzaminu odpowiada umiejętności wdrapania się na pokład łodzi i pokierowania nią tak, by nie zatonąć, ani nie rozbić się o rafę.
Skupiasz się na prawie czy tłumaczysz też inne specjalizacje?
Nie wierzę w przesadną wszechstronność w pracy tłumacza, bo dobre tłumaczenie wymaga wiedzy merytorycznej na tłumaczone tematy, a trudno być równie zaznajomionym i z prawem, i z techniką, i z medycyną, i z filozofią, czy architekturą. Stąd moja decyzja, by nie porywać się na wszystko, jak leci i skupić się na tematyce prawniczej, którą sobie upodobałam.
Jakie są Twoje największe sukcesy w translatoryce? Z czego jesteś najbardziej dumna?
Najważniejszym osiągnięciem jest dla mnie to, że mogę pracować dla klientów robiących ważne i ciekawe rzeczy, że potrafię ich przy sobie utrzymać, że ze swojej pracy mogę żyć.
Co do pamiętnych zleceń, bardzo się cieszę, że mogłam przygotować przekład na angielski ostatniego numeru “Twój Weekend” – niegdyś prostackiego, erotycznego pisemka. Jego ostatni numer, po wykupieniu tytułu przez Bank Paribas, Gazetę i Mastecard, zmienił się w prokobiece pismo, promujące równość płci i rzetelną edukację seksualną.
Pismo w angielskim tłumaczeniu zostało obsypane nagrodami dla najbardziej postępowego tytułu prasowego w międzynarodowych konkursach medialnych i prasowych, pokonując nawet HBO i The Washington Post. I coś czuję, że tłumaczenie przygotowane przeze mnie i Michelle Atallah miało dla tego sukcesu pewne znaczenie. (śmiech) To zlecenie było wyjątkowe: i zaskakujące, i interesujące, jak i satysfakcjonujące.
A zdarzały Ci się tłumaczeniowe wpadki? Jak sobie z nimi poradzić?
Nie myli się tylko ten, kto nie działa. Wpadki się zdarzają. Trzeba przyjmować je z pokorą, nie biczując się nadmiernie. Gafy to nieodłączna część tego zawodu. Pracują w nim ludzie, nie maszyny. Plątanie się języka w trakcie tłumaczenia ustnego, zwłaszcza kabinowego, gdzie tempo potrafi być zabójcze, to standard. Pamiętam jednak szczególnie zdarzenie z jednego z moich pierwszych zleceń tłumaczeniowych w kabinie.
Na konferencji zapowiadałam prelegentkę z Chin, kilkakrotnie przedstawiając ją jako “Panią X”. Gdy prelegentka weszła na scenę, okazało się, że jest postawnym wąsatym jegomościem. Potwornie mnie to zawstydziło i zestresowało, a był to dopiero początek spotkania! Nauczyło mnie to jednak, by nie brać niczego za pewnik. Sprawdzenie płci zapowiadanych prelegentów jest rzeczą do zrobienia i dziś bardzo tego pilnuję.
Gdy przeglądałam Twój profil na Facebooku natknęłam się na anegdotę o kliencie, który chciał tłumaczenie “po taniości”. Niekoniecznie zależało mu na jakości usługi. Jak to wygląda w branży translatorskiej? Czy klienci często negocjują ceny lub odgrażają się, że pójdą tam, gdzie taniej?
Zarówno ja, jak i większość moich kolegów po fachu, miało styczność z klientami negocjującymi ceny tłumaczeń. Nie każdy z nich robi to z cynizmu i wyrachowania. Niekiedy z jakichś przedziwnych powodów zdają się sądzić, że tak po prostu należy robić. Tymczasem próba wymuszenia na tłumaczu wykonania usługi za niższą cenę jest nie tylko niemile widziana, ale też niekulturalna. Tak jak przychodząc do dentysty, nie próbujemy negocjować stawki za leczony ząb, tak samo nie negocjujemy ceny za stronę tłumaczenia u tłumacza. Zwyczaj negocjacji zapewne wziął się stąd, że usługa, a takową jest tłumaczenie, jest czymś mniej namacalnym niż nabywany produkt. To, co mniej namacalne zdaje się w oczach niektórych klientów reprezentować niższą wartość.
Klienci biznesowi myślą tak samo?
Tego rodzaju zachowania częściej wykazują klienci indywidualni. Wedle mojego doświadczenia klienci biznesowi rzadko negocjują ceny. Chyba że łączy nas długa współpraca lub przesłanką udzielenia rabatu jest wielkość zlecenia, często rozłożonego w czasie. Ci klienci często mają świadomość, że dobry tłumacz ceni swoją pracę i że warto zapłacić więcej za dobrze wykonaną usługę niż narazić reputację na szwank lub ponieść jeszcze wyższe koszty związane nie tylko z zaangażowaniem nowego tłumacza, ale i odbudowaniem strat, na jakie naraził ich poprzednik.
Bardzo niska cena usługi tłumaczeniowej zawsze wzbudza moje podejrzenia. Żaden tłumacz, który zna wartość swojej pracy, swojego wykształcenia, a raczej ustawicznego kształcenia, które pozwala mu tę pracę wykonywać, nie będzie sprzedawać owoców swojego wysiłku za kilkanaście złotych za stronę. Gdy słyszę: “Tyle pieniędzy za 15 minut pracy?!”, odpowiadam: “By dziś wykonać to zlecenie w 15 minut, wcześniej musiałam się przez 15 lat uczyć”. Zwykle pomaga. A gdy nie pomaga… Zawsze znajdzie się, niestety, tłumacz, który zrobi coś taniej. Naszą rolą nie jest jednak padać klientowi do stóp z obietnicą obniżenia ceny o 70% i błagać, by nie odchodził. Jeśli zechce i tak znajdzie tańszą ofertę, a jeśli zna wartość naszej pracy – zaakceptuje nasze warunki.
A jak wyceniać nasze usługi? Jakie stawki proponować?
“Godne stawki” to kwestia mocno indywidualna, ale w ich ustalaniu ważne jest rozeznanie w tym, jak cenią swoją pracę profesjonaliści i na ile profesjonalistami się czujemy. Jeśli wydaje nam się, że im nie dorównujemy, że nie chcemy lub czujemy, że nie możemy pracować za godne profesjonalistów stawki, warto rozważyć, czy w ogóle chcemy w tym zawodzie pracować, czy to już TEN moment lub ewentualnie, czy działamy w obrębie dziedziny, na której faktycznie się znamy i tym samym mamy prawo oczekiwać godnego wynagrodzenia.
Jaka jest Twoja definicja sukcesu?
Kiedy byłam nastolatką duże wrażenie zrobił na mnie – i wciąż robi – fragment pewnej znanej piosenki zespołu Perfect: “w wyrku na wznak przechlapałem swój czas, najlepszy czas”. Zawsze bardzo chciałam nie musieć powiedzieć o sobie tego samego. Chciałam wykorzystać na tyle, na ile mogę dany mi czas i możliwości. Sukces nie równa się moim zdaniem podbojowi świata; sukces jest produktywnością, dobrze spędzonym czasem, odnalezieniem tego, czemu ten czas chcemy poświęcić z korzyścią dla siebie, a już najlepiej – także innych. Żadne coachingowe cuda-wianki. Po prostu działanie, gdy jest na nie czas i sposobność. Tak by 10 lat później nie stwierdzić, że przechlapało się życie, siedząc przed telewizorem, nie uświadomiwszy sobie ani swoich możliwości, ani talentów.