Chcę mniej, czyli życie po przeczytaniu książki Katarzyny Kędzierskiej

chciec_mniej

Chodzę po mieszkaniu i segreguję. Dzielę na kartony kubki, książki, pocztówki, kolorowe opakowania i ubrania. Jedne do oddania, drugie do wyrzucenia. I tak od rana do wieczora. Bo chcę po prostu mniej. Mniej rzeczy wokół siebie. I nie tylko.

Czegoś brak

Znasz może to uczucie, gdy masz wszystkiego pod dostatkiem, ale wciąż Ci czegoś brakuje? I nie potrafisz zlokalizować, o co tak naprawdę Ci chodzi? Mnie to uczucie męczyło już od dłuższego czasu. Coraz częściej zamiast być, chciałam mieć. Mieć nową sukienkę, fotel zwany uszakiem, zabudowaną szafę, białą zastawę, pięć par szpilek, puchaty dywan, a to tego dwunastą poduszkę, bo przecież taka ładna, że nie można zostawić jej w sklepie. Frustrowało mnie to, że nie mogę tych rzeczy kupić sobie już teraz. Ta złość narastała we mnie coraz bardziej, aż w końcu wkurzało mnie już samo wchodzenie do mojego mieszkania. Irytowało mnie tutaj wszystko, bo wszystko przypominało mi o tym, czego nie mam, a co bardzo chciałabym mieć.

Przyznaję, trochę się w tych zachciankach pogubiłam. Ratunek przyszedł, gdy zaczęłam szukać inspiracji książkowych. Przypadkiem trafiłam na “Chcieć mniej. Minimalizm w praktyce” Katarzyny Kędzierskiej i wiesz co? Na tym etapie mojego życia nie mogłam trafić lepiej. Ciągła irytacja, mnożące się przedmioty wokół mnie, niechęć do mojego małego mieszkania, a także świadomość, że w tej przestrzeni trzeba zrobić jeszcze miejsce dla dziecka – to były problemy, które męczyły moją głowę.

Trochę się zdziwiłam, że z taką przyjemnością przeczytałam tę książkę, bo zazwyczaj poradniki omijam szerokim łukiem. Zanim zmierzyłam się z książką, przejrzałam Simplicite – blog autorki i stwierdziłam, że może warto. I nie myliłam się! W wielu aspektach zgadzam się z Kasią. Tylko dlaczego akurat ja nie wprowadzałam tych moich przekonań w życie?

Chcieć mniej 

Zrozumiałam kilka podstawowych rzeczy. Po pierwsze, nie jest wstydem chcieć mniej. Żyjemy w świecie, w którym wciąż się nam wmawia, że znaczymy coś tylko wtedy, gdy mamy więcej – więcej sukcesów, więcej pieniędzy, więcej rzeczy, więcej projektów, więcej awansów. Ale czy te rzeczy naprawdę sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi? Wątpię. Nie jest wstydem chcieć po prostu mniej. Usiąść sobie na kanapie z książką. Poleżeć brzuchem do góry, trzymając kubek kawy w ręce. Pójść na spacer z mężem. Na spacer bez celu, a nie do sklepu po mleko i trzy bułki. Mniej. Po prostu mniej.

Odpuść

Zrozumiałam też, że muszę nauczyć się odpuszczać, nie ciągnąć na siłę projektów, które nie przynoszą mi radości.

W życiu często kierowałam się filozofią: “Wytrzymam”. Włożyłam w coś mnóstwo trudu i wysiłku, więc teraz nie ma odwrotu. Muszę swój projekt doprowadzić do końca, choćbym miała po tym wszystkim paść trupem. Teraz wiem, że to głupota. Dlaczego skupiać się na czymś, w czym już dawno nie widzi się celu?

Czytałam do końca każdą książkę, którą autorytety określiły jako wartościową. To nic, że już w połowie wiedziałam, że jest zupełnie nie w moim stylu. Więdłam coraz bardziej z każdą przewróconą kartką, a przede mną było jeszcze jakieś pięćset stron. Przeczytam, bo wypada.

Angażowałam się w długoterminowe projekty zawodowe i czułam, że nie mogę ich już odpuścić, bo zainwestowałam w nie za dużo mojego czasu i energii. Przez te wszystkie lata byłam motorem napędowym różnych działań. Często pracowałam ponad siły i wciąż irytowałam się, że inni nie dają z siebie równie wiele. Przecież ja nie mogłam sobie teraz odpuścić i robić mniej.

Jakże wyzwalające jest, to gdy nagle zrozumiesz, że właśnie możesz!

Możesz! I gdy zaczniesz robić mniej w jednej dziedzinie, zacznie się robić przestrzeń dla Ciebie i Twoich myśli w innych dziedzinach. Zobaczysz, czego tak naprawdę chcesz.

Dziś robię mniej i nie mam z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia, bo czuję, że idę w dobrym kierunku. Dzięki temu, że odpuściłam parę projektów, dziś mam czas na pisanie tego bloga i spędzanie czasu z bliskimi.

Czy nie było mi żal odpuścić? Było, ale tylko, dlatego że odpuszczanie postrzegałam w kategorii porażki. Ciągnęłam coś kilka lat, a teraz nagle odpuściłam. Klapa. Stracony czas. Beznadziejnie zmarnowane godziny życia. Takie myślenie to pułapka. Bo czy naprawdę mogę nazwać porażką to, że w ciągu tych kilku lat nauczyłam się budować strony internetowe, zarządzać projektami, koordynować wydarzenia, prowadzić występy, gale, koncerty dla dzieci, uczyć innych zarządzania kompetencjami miękkimi i lepiej rozumieć siebie? Z każdego projektu, z którego rezygnujemy lub w którym postanawiamy zmniejszyć swój udział, zawsze zabieramy coś na przyszłość – cenne lekcje, wiedzę, umiejętności, piękne wspomnienia. Kropki łączą się ze sobą.

Świątynia rzeczy 

Czy wciąż potrzebuję fotela uszaka? Czy w salonie chciałabym mieć puchaty dywan? Byłoby miło, ale czy w zasadzie potrzebuję tych rzeczy do szczęścia? Czy w moim małym mieszkaniu jest na to w ogóle miejsce? Przecież to, co potrzebne do szczęścia już mam.

To skłoniło mnie do tego, by z mojego otoczenia pozbyć się nadmiaru rzeczy. Uwierz, że nie było to dla mnie łatwe, bo jestem sentymentalnym chomikiem. Zbieram kapsle z napoi, pocztówki, ładne bibeloty. Mam kolejkę kubków, świec, długopisów. W szafie przetrzymuję niczym zakładników ubrania, w które przecież jeszcze kiedyś się zmieszczę. Żadnej z tych rzeczy nie używam na co dzień i przypominam sobie o nich dopiero wtedy, gdy… robię porządki. I wtedy znów stwierdzam, że to fajne, a tamto to jeszcze się przyda. Ale czy na pewno? Czy na pewno się przyda, skoro co pół roku regularnie się dziwię, że coś takiego mam?

Koniec. Oddaję. Wynoszę. Sprzedaję. Wyrzucam. Bez sentymentów. I wiesz to? Wspaniale jest mieć puste półki, kilkanaście wolnych wieszaków w szafie i niezagraconą przestrzeń. Myślę tu jednak nie tylko o aspekcie wizualnym, ale także psychicznym.

Pozbycie się niepotrzebnych rzeczy, odpowiedzenie sobie szczerze na pytanie: “Po co Ci to? Dlaczego to trzymasz?”, pozwoliło mi znów poczuć się lekko i wrócić do tego, co tu i teraz, uświadomić sobie, że nie potrzebuję aż tylu przedmiotów, że gdy jest ich mniej, to paradoksalnie można żyć prościej.

Nie mówiąc już o tym, że moje mieszkanie wydaje się jakby większe, a rano nie mam dylematów, w co się ubrać. Skoro ubrań jest mniej, a wszystkie je lubię, nie muszę poświęcać na to zbyt wiele czasu. Ubieram się po prostu w to, co mam. Gdy świadomie ograniczysz sobie wybór, zobaczysz, że jesteś bardziej twórcza(-y) i doskonale wykorzystasz to, co masz.

Pozbywanie się rzeczy to dla mnie również proces odzyskiwania czasu. Im więcej masz rzeczy, tym więcej czasu musisz poświęcić na opiekę nad nimi. Przeglądanie, układanie, sprzątanie. Gdy ich nie ma, problem znika.

Moje odkrycie

Moje największe odkrycie z dziedziny minimalizmu to to, że on może być po prostu… przyjemny. Nie musisz ograniczać się do 100 rzeczy. Po prostu zrezygnuj z tych, które nie są Ci potrzebne i zostaw te NAPRAWDĘ niezbędne, a zobaczysz, jak zmienia się Twoja rzeczywistość. Moja jest uproszczona i jest mi z tym nieziemsko dobrze.

A Ty co o tym wszystkim myślisz? Lubisz minimalizm? Potrafisz czasem odpuścić w życiu? Wierzysz, że uporządkowanie swojej przestrzeni może wpłynąć na stan ducha?

Dodaj komentarz